Sądząc po kalendarzach i wspomnieniach z dawnych wieków, w Warszawie nie było chyba grupy społecznej, które nie mogła by liczyć na wsparcie ze strony własnej instytucji dobroczynnej. Działały tu m.in. Kasa Wsparcia Lekarzy oraz Wdów i Sierot po Lekarzach, Warszawskie Żydowskie Towarzystwo Ochrony Kobiet, Towarzystwo Opieki nad Nauczycielkami i Guwernantkami Pochodzenia Francuskiego, Ognisko Szwajcarskie, Kasa Przezorności i Pomocy Warszawskich Pomocników Księgarskich, Towarzystwo Ratowania Tonących, Warszawskie Towarzystwo Wzajemnej Pomocy Artystów Muzyki i dziesiątki innych.
To jednak nie wszystko. Na miejski system pomocy dobroczynnej większy wpływ wywierały charyzmatyczne postaci i akcje, które docierały tam, skąd zwykle pomocy nie oczekiwano. Oto kilka z nich, których ślady znajdziesz w topografii miasta do dziś.
Cudzoziemiec zawstydza Warszawę
Pierwsze okno życia w Warszawie? Dawniej, niż Ci się wydaje. Jego organizatorem był dawny zabijaka, który w wieku dwudziestu paru lat zmienił swoje życie i wstąpił do zakonu, Gabriel Piotr Badouin. Przyjechał nad Wisłę w czasach saskich i dość prędko przeraził się jej stanem sanitarnym. Pewnego wieczoru miał dostrzec na ulicy psa, rozszarpującego zwłoki noworodka. Szczęśliwie nie zniechęciło go to do pozostania w Warszawie, przeciwnie. Postanowił ucywilizować to dzikie miejsce i przynieść mu pomoc.
Przełożeni wprawdzie wspierali inicjatywę, ale nie byli skorzy do wykładania pieniędzy. Tych szukał więc, żebrząc – ale i grając w karty, a z czasem – spekulując gruntami – u bogatych członków i otoczenia królewskiego dworu. Na tyle skutecznie, że niebawem otworzył Dom Podrzutków, do którego matki mogły oddać niechciane dzieci. Kładły je na specjalną szufladę przy bramie, popychały i dzwoniły dzwonkiem. Pomoc przychodziła błyskawicznie.
Gdzie dziś szukać śladów po Badouinie? Dom Podrzutków mieścił się tu, gdzie później pałac Karasia (czyli na parkingu nieopodal pomnika Kopernika). Po pewnym czasie urósł i już jako szpital przeniósł się na dzisiejszy plac Powstańców Warszawy (do którego dochodzi – co za niespodzianka, ulica Szpitalna?).
Aż wreszcie na początku XX wieku szpital Dzieciątka Jezus przeniósł się na Nowogrodzką, gdzie działa do dziś. W dawnej lokalizacji placówki pozostała ulica Boduena – to spolszczona wersja nazwiska francuskiego dobrodzieja.
W jego ślady szli też inni.
Ślimakiem na wywczasy
Gdyby szukać dawnego odpowiednika Jurka Owsiaka, mógłby być nim doktor Stanisław Markiewicz. Zawodowo pracował jako naczelny lekarz na kolei (Drodze Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej), ale jego misją była… pomoc ludziom. Z jego inicjatywy kolejarze zaczęli jeździć na wczasy… w wagonach i leczyć się we własnym szpitalu w podpruszkowskim Żbikowie. Wreszcie – odzyskiwać zdrowie w sanatorium w Ciechocinku.
Ale dużą część serca poświęcił dzieciom, i to tym, które z racji urodzenia w biednych rodzinach skazane były właściwie na powtórzenie przygnębiającego losu rodziców. Z myślą o nich zaczął organizować letnie kolonie, które oprócz walorów psychologicznych miały też chronić przed gruźlicą. Dokąd? Do ziemiańskich dworów, których właścicieli namawiał na udostępnianie ich dzieciom. Albo do własnych letnisk. Własnych, czyli… ufundowanych przez przemysłowców czy zamożnych mieszczan. Biedota z Powiśla czy Czerniakowa trafiała w taki sposób na kolonie do Rabki, Rymanowa czy Wilhelmówki (łomżyńskie).
Skąd pomysł, żeby upamiętnić nazwiskiem Stanisława Markiewicza… wiadukt? To proste: na szczycie skarpy wznosi się do dziś zaokrąglony gmach niosącego pomoc Warszawskiego Towarzystwa Higienicznego. Jednym z jego założycieli był właśnie dr Markiewicz.
Pora teraz na przypomnienie kilku przemysłowców słynących z wielkiego serca.
Ochota na pomaganie
Tego szpitala (przynajmniej pod pierwotną nazwą) próżno szukać na współczesnym planie miasta. A przecież szpital im. Karola i Marii – bo o nim mowa – istnieje: jego kontynuatorem jest Samodzielny Publiczny Dziecięcy Szpital Kliniczny przy Żwirki i Wigury, przeniesiony tu z ulicy Działdowskiej. Historia jego powstania wiąże się z przybyłą do Warszawy na początku XIX wieku rodziny Szlenkierów, która dorobiła się na garbowaniu skór. Kolejne pokolenia będę pomnażały majątek, prowadząc garbarnie na Lesznie, Pradze oraz Kresach Wschodnich.
I choć za ostentacyjne manifestowanie polskości przedstawiciele rodziny będą trafiać na Cytadelę a czasem i Syberię, patriotyczny duch złamać zaborcy trudno. Zmarły w 1900 roku Karol Jan, dzięki wielkim umiejętnościom organizacyjnym i żyłce do interesów zostawia dzieciom prawdziwą fortunę i niemałą pomoc na start: prawie 5 milionów rubli (równowartość 2,5 miliona dolarów). To nie wszystko: idzie za nim sława tego, który założył bezpłatną prywatną szkołę dla dzieci urzędników i robotników, a także twórcy systemu ubezpieczeń i kasy chorych.
Dzieci dostają w spadku zadanie: przeznaczyć na cele społeczne i charytatywne pół miliona rubli. Stery przejmuje – zgodnie z temperamentem rodzeństwa – wykształcona w Genewie Zofia. I kupuje w 1913 roku – z uznanym pediatrą doktorem Brudzińskim – teren między Lesznem, Żytnią a Karolkową. Wznosi pawilonowy (nowoczesny!) szpital im. Karola i Marii. Takie imiona nosili jej rodzice. To pierwszy publiczny szpital pediatryczny w Warszawie. W dodatku udziela pomocy każdemu, niezależnie od wyznania czy grupy społecznej (a nie było to wcale takie oczywiste). W dziewięciu pawilonach na małych pacjentów czeka prawie 100 łóżek. Jeden przeznaczono tylko dla chorych na szkarlatynę, na którą umiera wówczas co czwarty zarażony.
Zadbano o kuchnię mleczną, pokoje dla matek karmiących i … tarasy do leczenia powietrzem. Spalony podczas powstania warszawskiego szpital przeniesiono na Działdowską, a dziś znajdziesz go w szpitalnym kompleksie UW przy ul. Żwirki i Wigury.
Pielęgniarki od milionera
Nazwisko Zofii Szlenkierówny pojawia się jeszcze przy jednej placówce: Szkole Pielęgniarstwa na rogu Koszykowej i Chałubińskiego (dziś to CePeLek). Choć od dziesięcioleci zaprojektowany przez Romualda Gutta budynek z szarej cegły kojarzony jest z przychodnią, o szkole mało kto wspomina. Niesłusznie: jej powstanie również było efektem hojności i społecznej odpowiedzialności pojedynczej osoby.
Był nią Ignacy Jan Paderewski, którzy – korzystając z szacunku, jakim jest darzony na świecie oraz rozległych kontaktów towarzyskich – zebrał wokół inwestycji swoistą „grupę wsparcia” Znalazł się niej jeden z dziedziców fortuny Rockefellerów. Wsparł projekt nie tylko finansowo, ale i sprzętowo: do dziś zachowały się zdjęcia uczennic, jedzących posiłki na zastawie z logo US Navy?.
Wielkość gmachu tłumaczona była m.in. filozofią szkoły. Według niej pielęgniarkami mogły być wyłącznie bezdzietne singielki, a na cały kilkuletni proces nauki musiały przenosić się do akademika. Stanowił on oczywiście część szkoły.
Po wojnie wprowadził się tu szpital wojskowy, dziś znów każdy może z niego korzystać. Jeśli dotąd nie zajrzałeś do środka: polecam zwłaszcza wejście na wyższe piętra i podziwianie z klatki schodowej widoku na wieżowce.
A skoro o zagranicznych dobroczyńcach mowa: jeśli lubisz podróże, polecam:
Wola przyjazna mieszkańcom
Działalność tej pary filantropów do dziś chwalą ci, którzy mieszkają we wzniesionej przez nich kolonii. To Ludwika i Henryk Wawelbergowie. Za punkt honoru postawili sobie w latach 80. XIX wieku zapewnić niezamożnym warszawiakom tanie i zdrowe mieszkania przy ul. Górczewskiej.
Do kompleksu mieszkalnego przylegały zabudowania gospodarcze, służące całej wspólnocie. Była to pralnia mechaniczna, łaźnia, sala zabaw i czytelnia. Lokatorzy – których moralność została uprzednio starannie zweryfikowana – mieli też zapewnioną pomoc i opiekę lekarską w lokalnym ambulatorium czy izolatkach dla osób zakaźnie chorych. Ciała zmarłych składano w pokoju przedpogrzebowym.
Każdy szczegół został dokładanie przemyślany przez interdyscyplinarny zespół. Bloki ustawiono tak, by do każdego mieszkania wpadało światło słoneczne. Zsypy na śmieci i zbiornik kanalizacyjny świadczą o tym, że autorzy założenia patrzyli naprawdę wizjonersko.
Finansową stronę przedsięwzięcia zabezpieczył Hipolit Wawelberg junior, syn bankiera który zamiast iść w ślady ojca, został w pamięci warszawiaków jako jeden z największych filantropów.
Pomoc dobrze ukryta
Pod ten adres, na Hożą 7, przypadkowo raczej nie trafisz. Choć oprowadzam już ponad 12 lat, na każdym spacerze, kiedy próbuję dostać się do środka przez potężne, solidne drzwi, patrzą na mnie zdziwione oczy uczestników: co też może tam być? Po co tu wchodzimy? Po czym już w środku okazuje się, że jest tu kaplica. I to nie byle jaka: przed wojną regularnie bywał tu marszałek Piłsudski (lokalizacja wiele tłumaczy, tu z Belwederu było widać najbliżej albo najwygodniej dojechać), tu w czasie powstania warszawskiego ślub brał Jan Nowak Jeziorański.
A gdzie dobroczynność: kaplica to nowsza część Przytuliska założonego pod koniec XIX lub na początku XX wieku dla zubożałej szlachty i bezdomnych kobiet, bez różnicy na wyznanie. Tu miały uczyć się pielęgnować chorych, a potem – już odpłatnie – pracować w tym zawodzie. Założycielkami niosącej pomoc placówki były arystokratki i bogate mieszczki skupione w Towarzystwie Św. Wincentego a Paulo.
Z czasem połączono je z Przytuliskiem tworząc Towarzystwo Pielęgnowania Chorych św. Józefa – Przytulisko. Po wojnie – kiedy to wnętrza były częściowo wypalone, ale nie zniszczone – znów zaczęto tu pomagać potrzebującym: działała kuchnia dla pracowników Zarządu Miejskiego, wojskowi wracający z obozów mogli liczyć na łóżko, a ubodzy – na obiady i wsparcie pielęgniarek.
Oczywiście w czasie, gdy zakładano Przytulisko, prężnie działało już Warszawskie Towarzystwo Dobroczynne, więc i o nim koniecznie trzeba wspomnieć.
Największa
Czas powstania najważniejszej – jak się miało prędko okazać – instytucji charytatywnej Warszawy nie był przypadkowy. Odwrót wojsk napoleońskich spod Moskwy spowodował, że w mieście zaroiło się od nieszczęśników, którzy nie mogli poradzić sobie z kalectwem albo psychiką. Gwałtownie zaczęła rosnąć liczba żebraków. Inicjatywa założenia stowarzyszenia udzielającego im pomocy wyszła ze środowisk arystokratycznych.
W 1814 roku powołano do życia Warszawskie Towarzystwo Dobroczynności, a na jego czele stanął Adam książę Czartoryski i hrabia ordynat Zamoyski. Wezwania do innych uprzywilejowanych przez los czy urodzenie szybko przyniosły skutek i kasa Towarzystwa zaczęła się napełniać. Dzięki mądrości prowadzących, pieniądze wydawano w strategiczny, przyszłościowy sposób.
Najpierw zadbano o powracających z niewoli oraz o szpitale. Zaczęto organizować przytułki, domy zarobkowe dla ubogich, domy starców i kalek. Na Krakowskie Przedmieście, dawnego klasztoru karmelitanek bosych WTD przeniosło się po czterech latach działalności, prędko też przystąpiło do rozbudowy od strony ul. Bednarskiej.
Trudno wymienić wszystkie pola działania Warszawskiego Towarzystwa Dobroczynności: były wśród nich bezpłatne czytelnie, teatr amatorski, tanie kuchnie, żłobki, przytułek dla rzemieślników itd. Wiele budynków (m.in. na Rakowieckiej czy Puławskiej – Instytut Moralnej Poprawy Dzieci) założonych przez WTD stoi do dziś.
Paniusie niosą pomoc ubogim
Panie z socjety szukały też mniej kłopotliwych metod, żeby wesprzeć potrzebujących, a jednocześnie samej mieć z tego przyjemność. Do tej kategorii można zaliczyć wenty (czyli dobroczynne bazary) – domena wieku XIX oraz organizację balów „na rzecz”. Te ostatnie – sądząc po bogatym materiale zdjęciowym – faktycznie przynosiły frajdę uczestnikom, a że przy okazji służyły szczytnym celom, tym lepiej. Można śmiało powiedzieć, że ta tradycja trwa właściwie do dziś i – z racji skali – przynosi całkiem wymierne wsparcie.
I na koniec jeszcze przykład bezprecedensowej hojności „Szopena fryzjerstwa” (tak tak, tak nazywała tego artystę nożyczek polska arystokracja).
Włos na wagę złota
Dużo szumu było w Warszawie w 1928 roku, gdy otwierał się salon fryzjerski słynnego Antoine’a. Czyli… Antoniego Cierplikowskiego, z pochodzenia sieradzanina, który zrobił nieprawdopodobną karierę (i osiągnął wielki sukces finansowy) w wielkim świecie. Pewnie słyszałeś, że działał w Paryżu, ale czy wiesz, że miał swoje salony od Paryża przez Kanadę po Japonię, a wśród jego klientek była Wallis Simpson, dla której abdykował król Zjednoczonego Królestwa Edward?
Antoine otworzył swój salon na Mazowieckiej. Miejsce wybrał nieprzypadkowo: w tym samym budynku mieściła się słynna „Mała Ziemiańska”, w której przesiadywała artystyczna bohema. Wprawdzie znaczną część jej klienteli stanowi mężczyźni, ale Antoine wiedział swoje (tak przynajmniej mu się zdawało): był pewien sukcesu, jednocześnie niosąc pomoc potrzebującym.
Od początku wykazał się gestem: zyski z dwóch pierwszych tygodni działania salonu w Warszawie przeznaczył w całości na cele charytatywne.
Niestety, tym razem jego biznesowy nos, zawodzący go bardzo rzadko, nie zadziałał. Mimo najnowocześniejszego wyposażenie, modnej aranżacji wnętrza i zadbaniu o reklamę wśród sław teatru i ekranu, zakład szybko został zlikwidowany.
I choć biznesowo była to porażka, w akcje pomocy dla rodaków Antoine włączał się jeszcze nie raz.