Zaznacz stronę

Każdego, kto wchodzi do Biblioteki Uniwersyteckiej na Powiślu witają ojcowie polskiej szkoły logiki, których – po długich debatach – ustawiono na kolumnach na szczycie schodów. Jednym z nich jest dwukrotny rektor Uniwersytetu Warszawskiego i minister w rządzie Ignacego Jana Paderewskiego, profesor Jan Łukasiewicz. Pod koniec listopada jego szczątki sprowadzono do kraju i pochowano na Starych Powązkach, a poświęconą mu wystawę można oglądać w Pałacu Kazimierzowskim. Z tej okazji zapraszam Cię na spacer po Warszawie śladami naukowców.

 

A skoro ruszamy spod Uniwersytetu, to pierwszym adresem jest siedziba Polskiej Akademii Nauk czyli pałac Staszica. To tu przystań znaleźli wielbiciele nauki już w XIX wieku. 

 

 

 

 

 

Przed nią pomnik Mikołaja Kopernika, który miał wyglądać zupełnie inaczej. Jak? Przeczytasz tutaj (klik).

Nieopodal, na placu Piłsudskiego przypomniano matematyków z Poznania, którzy rozpracowali Enigmę.

 

 

 

Tymczasem przenosimy się do południowej części Śródmieścia, a w te okolice jeszcze wrócimy.

 

Śniadeckich 8

 

 

Tu, w cieniu placu Konstytucji przycupnął niepozorny budynek o imponującej historii. Dawniej mieścił się tu Instytut Radiologiczny Polskiego Towarzystwa Chemicznego, dziś – Instytut Matematyczny Polskiej Akademii Nauk. Z tym pierwszym ośrodkiem związany był m.in. asystent Marii Skłodowskiej-Curie, Ludwik Wertenstein.

I zaczniemy właśnie od niego. Dzieciństwo spędził w kamienicy przy ul. Senatorskiej, w rodzinie od pokoleń zasymilowanych Żydów. Ponieważ pasjonowały go zarówno języki klasyczne, jak i zajęcia w laboratorium, wybór drogi zawodowej bynajmniej nie był oczywisty. Ostatecznie zdecydował się na nauki ścisłe, które studiował na Uniwersytecie Warszawskim (kliknij, żeby zobaczyć reportaż o historycznych odkryciach, który przygotowałam na 200-lecie UW). 

 

 

 

W 1905 roku wziął aktywny udział w wiecu patriotycznym (antyrosyjskim), pracował też przy rezolucji o bojkocie rosyjskich uczelni na terenie zaboru, za co został wyrzucony z Alma Mater. Jako wolny słuchacz studiował później fizykę na Sorbonie i tam jego talent prędko dostrzegła Maria Skłodowska-Curie. Ludwik został jej asystentem (skądinąd mówił o noblistce, że była wściekle ambitna, ale i kłótliwa), obronił też doktorat. Kiedy inny z polskich asystentów badaczki, Mirosław Kerbaum, popełnił samobójstwo, ojciec chłopaka zaproponował Towarzystwu Naukowemu Warszawskiemu propozycję utworzenie pracowni radiologicznej imienia syna. Maria Skłodowska wsparła ją naukowo i sprzętowo i do Warszawy, na Śniadeckich, wysłała Jana Danysza oraz właśnie Ludwika Wertensteina.

 

 

Ten ostatni będzie dobrym duchem pracowni, którą – jeśli trzeba – wspiera z prywatnej kieszeni. W 1925 na zaproszenie odkrywcy jądra atomowego Ernesta Rutheforda jedzie (razem z rodziną) do Cambridge, a po powrocie (dwa lata później) jest już największym w Polsce znawcą promieniotwórczości. Swoją wiedzą dzieli się z czytelnikami branżowego „Nature”, dzięki czemu jego sława rozchodzi się po świecie. Miarą jego wielkości może być fakt, że przyjaźni się z kilkoma zdobywcami nagrody Nobla, a z kilkoma kolejnymi regularnie wymienia korespondencję.

I nie chce, żeby nauka pozostała zrozumiała tylko dla specjalistów: popularyzuje ją w felietonach w „Kurierze Porannym”, wznawia „Wszechświat” oraz „Wiedzę i życie”. Jest przy tym bardzo roztargniony, z czego jednak umie się śmiać i wykorzystuje do tłumaczenia studentom pewnych – całkiem już naukowych – zjawisk. Skądinąd patrząc na listę prac, które opublikowali bywalcy pracowni przy Śniadeckich trudno uwierzyć, że placówka przez lata zmagała się z brakiem pieniędzy i fatalnymi warunkami sanitarnymi. Jeszcze we wrześniu 1939 ukazała się – i zaczęła być podręcznikiem na tajnych kompletach – „Promieniotwórczość” Marii Skłodowskiej-Curie przetłumaczona przez Ludwika Wertensteina, a on sam ostatnią pracę o gazowych produktach rozszczepiania uranu przesłał do Londynu i opublikował na łamach „Nature” pod koniec grudnia 1939 roku.

 

 

Kiedy zaczynała się wojna, w pracowni przy Śniadeckich 8 znajdował się promieniotwórczy preparat radowy – profesor postawił sobie za punkt honoru niedopuszczenie do jego znalezienia przez Niemców, którzy pracowali przecież nad bombą atomową. I słowa dotrzymał: ukrył go w Turczynku, a potem w willi w Brwinowie. Ludwik Wertenstein ukrywał się m.in. w Krakowie oraz w Stawisku u Iwaszkiewiczów (klik, a zobaczysz tę posiadłość) zginął na kilka tygodni przed końcem wojny, w styczniu 1945 roku w Budapeszcie.

 

 

Co za mózg!

 

Z kolei Edward Flatau, któremu poświęcona jest jedna z tablic na elewacji, to niekwestionowany ojciec polskiej neurologii i ważna persona w dziejach neurologii światowej. Mógł pracować za oceanem, bo w 1899 zaproponowano mu stanowisko szefa katedry neurologii w Buenos Aires, ale przywiązany do nadwiślańskiego krajobrazu odmówił przyjęcia posady. Urodzony w zasymilowanej rodzinie żydowskiej Flatau ukończył słynną płocką Małachowiankę, po czym podjął studia na Wydziale Lekarskim uniwersytetu w Moskwie. Potem prowadził badania w Berlinie, a niecałe 3 lata po studiach opublikował pionierski „Atlas mózgu”. Jego wyjątkowość polegała na tym, że zamiast rysunków pokazujących struktury anatomiczne mózgu i przebieg włókien nerwowych, Flatau zilustrował atlas zdjęciami mózgów, które nie zostały poddane konserwacji preparatami chemicznymi. Atlas zadedykował innemu wielkiemu lekarzowi – Tytusowi Chałubińskiemu. Atlas wydano po niemiecku, ale bardzo prędko został przetłumaczony na francuski, angielski i rosyjski, a entuzjastyczną recenzję wystawił mu m.in. Zygmund Freud. A polski badacz miał dopiero 26 lat.

 

 

Potem jego kariera potoczyła się błyskawicznie, a Flatau stał się znany w środowisku na całym świecie. Po praktyce w Monachium (zobacz to miasto z najlepszym przewodnikiem  – klik). i Berlinie wrócił do Warszawy i początkowo przyjmował w kamienicy Hersego. Jedną z jego pacjentem była słynna potem aktorka Irena Solska. Pracownię radioneurologiczną z prawdziwego zdarzenia ostatecznie prowadził tu, na Śniadeckich, pod auspicjami Towarzystwa Psychologicznego. Zajmował się też badaniem migreny, psychologią dziecięcą, a przez 28 lat pracował w szpitalu starozakonnych na Czystem. Zmarł – o ironio – na glejaka mózgu w 1932 roku.

 

Po sąsiedzku, przy Koszykowej mieszkał wielki logik Alfred Tarski, o którym posłuchasz tutaj (klik). On też stoi na kolumnie w Bibliotece Uniwersyteckiej. Kiedy prowadziłam wycieczkę matematyków z całego świata, jeden z badaczy na wzmiankę, że to Tarski przytulił się do kolumny, obcałował ją i wyznał, że to na pracy tego naukowca oparł swoją profesurę. Reszta uczestników imprezy patrzyła na niego. o dziwo, z wielkim zrozumieniem:).

Od tamtej pory przygotowałam też kilka scenariuszy gier integracyjnych, których motywem przewodnim byli właśnie słynni naukowcy. Jeśli chcesz, mogę opracować taki również dla Twojej firmy.

 

 

 

Wielkich naukowych odkryć dokonywano też na Mokotowie, w majestatycznym gmachu Państwowego Zakładu Higieny, który najpiękniej prezentuje się jesienią, kiedy po jego ścianach pną się bajecznie kolorowe liście. 

 

Chocimska – Państwowy Zakład Higieny

 

Z tym miejscem mam mnóstwo dziecięcych wspomnień (tu o nich opowiadam – od 3:03 – klik), bo w PZH – które wtedy jawiło mi się jak wielki, niemal pałacowy labirynt – pracowała moja babcia. Dopiero wiele lat później dowiedziałam się, że na budowę gmachu pieniądze wyasygnował m.in. John Rockefeller, a przez kilkanaście lat na czele Państwowego Zakładu Higieny stał słynny immunolog i bakteriolog, profesor Ludwik Hirszefld. O tym miejscu dowiesz się też ze szkicu „Mokotów dziecko niepodległości”.

 

 

Urodzony w zasymilowanej żydowskiej rodzinie w Warszawie Ludwik Hirszfeld studia skończył w Niemczech, by później podjąć pracę w Instytucie Badań Raka w Heidelbergu, a następnie na uniwersytecie w Zurychu. Podczas Wielkiej Wojny walczył z epidemią tyfusu plamistego w Serbii, by gdy tylko Polska odzyska niepodległość, wrócić nad Wisłę i pracować w tutejszych służbach sanitarnych.

 

 

Niebawem sławę na całym świecie miało przynieść Hirszfeldowi odkrycie przyczyn konfliktu serologicznego między matką a płodem (w 1950 roku nominowano go za to do nagrody Nobla). To również Ludwik Hirszfeld zaproponował, by oznaczać grupy krwi: 0, A, B, AB, co stało się powszechnym standardem. Reżyser, który przygotowywał film dokumentalny o Hirszfeldzie zdradził mi, że profesor – mając do wyboru dwa rozwiązania – zawsze wybierał to trudniejsze, oczywista droga nigdy go nie interesowała. Przyznam, że poczułam się swojsko:). Hirszfeld był na tyle cenionym specjalistą, że został wezwany na świadka podczas procesu Rity Gorgonowej

Kiedy rozpoczęła się II wojna światowa, Ludwik Hirszfeld błyskawicznie zorganizował akcję zbierania krwi, którą prowadził w Szpitalu Ujazdowskim.

Nawet, gdy dwa lata później trafił do getta, nie przestał pracować zawodowo. Przeciwnie: dawał wykłady, prowadził tajne nauczanie studentów (byłego) Wydziału Lekarskiego, leczył chorych na tyfus (co było możliwe, gdy ze Lwowa dotarły do warszawskiego getta szczepionki od prof. Rudolfa Weigla). Wydostał się z getta tuż przed Wielką Akcją Likwidacyjną w lipcu 1942 roku.

 

 

Po wojnie tworzył struktury wydziału lekarskiego na Uniwersytecie Marii Skłodowskiej-Curie, a potem osiadł we Wrocławiu, gdzie zmarł w 1954 roku.

 

Nobel dla elektryka, ul. Nowolipki/Banacha/Śniadeckich 

 

W 1908 roku w warszawskiej dzielnicy północnej przyszedł na świat Józef Rotblat. Pod koniec życia otrzyma życia nagrodę Nobla. Co ciekawe – pokojową, co zważywszy na zawodową karierę będzie zdarzeniem cokolwiek przewrotnym.

Nauka w chederze nie była jego przeznaczeniem, zdecydował się na bardziej praktyczny zawód elektryka. Ale ambicji mu nie brakowało, równolegle złożył więc papieru do Wolnej Wszechnicy Polskiej (budynek nadal wznosi się przy ul. Banacha). Uczelnia nie wymagała matury, również pochodzenie nie było w niej przeszkodą. Egzamin z nauk ścisłych zdał w cuglach, poległ za to na wiedzy ogólnej. Ale już wówczas zauważył go jeden z najwybitniejszych polskich fizyków, Ludwik Wertenstein i młody Rotblat został przyjęty. Niebawem stał się filarem Pracowni Radiologicznej Towarzystwa Naukowego Warszawskiego.

Choć warunki lokalowe były gorsze niż złe, a sprzęt przestarzały, placówka ścigała się pod względem odkryć z największymi laboratoriami Europy i Ameryki. W 1939 roku promotor wysłał Rotblata do Liverpoolu, gdzie pracował odkrywca neutronów James Chadwick. Zdobyte tam doświadczenia Polak miał przenieść na warszawski grunt. Ale zanim to nastąpiło wybuchła wojna, a Rotblat w Wielkiej Brytanii wraz z asystentami prowadził prace nad bombą z uranu.

 

W tym samym czasie w amerykańskim stanie Nowy Meksyk prowadzono projekt „Manhattan”. Jego celem miało być stworzenie pierwszej bomby atomowej. Wiadomo, stawka była wysoka, bo przeżywający dramat wojny świat był świadkiem rywalizacji (również technologicznej) państw z obu stron barykady. Brytyjczycy mieli pojechać do Los Alamos, by wesprzeć Amerykanów. Warunkiem było posiadanie brytyjskiego obywatelstwa. Rotblat na takie dictum odpowiedział odmową, mimo to ostatecznie znalazł się w zespole, który zbudował bombę atomową.

Równocześnie Rotblat przeżywał katusze z powodu sytuacji rodzinnej: z Warszawy nie udało mu się wydostać ukochanej żony, na pewien czas stracił też kontakt z resztą rodziny.

Po zrzuceniu bomby atomowej w sierpniu 1945 na Hiroszimę i Nagasaki Józef Rotblat – oskarżony skądinąd o szpiegostwo – wrócił do Anglii i całkowicie zmienił optykę. Stanął na czele piewców całkowitego rozbrojenia i tą drogą podążał do końca życia. Objął stanowiska kierownika Wydziału Fizyki w londyńskim Kolegium Św. Bartłomieja, analizował wpływ promieniowania jonizującego na powstawanie nowotworów. Stanął na czele Wydziału Przyrodniczo-Matematycznego Polskiego Towarzystwa Naukowego na Obczyźnie i członkiem PAN-u.

 

 

Pod koniec lat 60. wspólnie z Bertrandem Russellem założył międzynarodowy ruch pacyfistyczny Pugwash, w ramach którego walczył o rozbrojenie nuklearne. Formacja działała po obu stronach żelaznej kurtyny, a w 1995 roku Rotblat i Pugwash zostali laureatami Pokojowej Nagrody Nobla. Sir Joseph Rotblat umarł dziesięć lat później w Londynie.

A my wracamy na Trakt Królewski.

 

Krakowskie Przedmieście 66

 

 

To adres, który być może w ogóle nie kojarzy Ci się z nauką. Tymczasem budynek sąsiadujący z kościołem Św. Anny miał w swojej historii istotny epizod naukowy. Od lat 80. XIX wieku mieściło się tu Muzeum Przemysłu i Rolnictwa. Wśród jej założycieli byli przedstawiciele arystokracji i finansjery: Jan Tadeusz Lubomirski, Feliks Sobański, Jakub Natanson. Pod niewinnym płaszczykiem muzealnym prowadzono tu m.in. pracownie naukowe (geologiczne, chemiczne, gleboznawcze), prowadzono kursy – również na poziomie akademickim – i wykłady. Jedną z osób, którą można było tu spotkać w pracowni fizycznej, była mieszkanka pobliskiego Nowego Miasta, Maria Skłodowska. Przypomina o tym tablica z przestrzeliną, umieszczona dziś na elewacji odbudowanego po wojnie gmachu.

Zobacz ją w materiale, który pomagałam nagrywać francuskiej telewizji.

 

 

Akurat Maria Skłodowska jest bodaj najlepiej upamiętnioną w stolicy reprezentantką nauki, dlatego przypomnę Ci tylko kilka miejsc, gdzie znajdziesz o niej wspomnienie:

  • Figura w auli Politechniki Warszawskiej
  • Pomnik na skarpie, na końcu ul. Kościelnej
  • Pomnik autorstwa Ludwiki Nitschowej przed Instytutem Radowym na ul. Wawelskiej

Wyposażenie gabinetu uczonej, przedmioty codziennego użytku, którymi się posługiwała i całą masę ciekawostek znajdziesz w Muzeum Marii Skłodowskiej-Curie na Freta, na Nowym Mieście.

 

 

A tu poczytasz o wystawie czasowej, która potrwa do końca 2022 roku.

 

 

Prawda jest taka, że tych kilka miejsc i nazwisk to tylko zachęta, do poznawania Warszawy przez pryzmat wielkich przedstawicieli nauki. Za jakiś czas zaproponuję Ci kolejne lokalizacje i postaci, tymczasem polecam Ci jeszcze reportaż, który nagraliśmy wspólnie ze specami z portalu Crazy Nauka: